W ubiegłym tygodniu zrobiłem sobie przerwę od pisania. Taki urlop po miesiącu od pierwszego posta, nieźle 🙂 ale uzasadnieniem był prezent-niespodzianka od żony na 40 urodziny. A mianowicie tygodniowy wyjazd do Władysławowa połączony z kursem kitesurfingu w Jastarni. Doskonały sposób na naładowanie baterii i nauczenie się czegoś nowego. Można? Można.
Więc barrrrdzo starałem się nauczyć i nawet do pewnego stopnia mi się to udało. Ale sam proces nauki łatwy do końca nie był, więc postanowiłem napisać o nim parę słów, żeby podzielić się z Wami moimi przemyśleniami 🙂
Z kronikarskiego obowiązku napiszę, że kitesurfing to sport wodny, gdzie pływa się na desce odrobinę podobnej do snowboardowej, a napęd stanowi przypięty do płynącego latawiec.
Muszę przyznać, że na początku już sama wielkość latawca zaskakuje. Owszem, widywało się wcześniej pływających, ale z daleka i bez większego skupienia. A tu się okazuje, że taki latawiec to kawał sprzętu – rozmiary wahają się od 5 do 17, co oznacza ni mniej ni więcej tylko powierzchnię latawca w metrach kwadratowych. Mniej więcej tyle co mikrokawalerka w patodeweloperce 🙂 Do tego 24 metry linek i temat robi się poważny.
Ale wracając do zwinności – i nie chodzi mi tu o zwinność płynącego latawca, bo do tego jak się okazało, droga jest długa. Agile jest schowany/zaszyty gdzie indziej. Chodzi o sam kurs i to, kiedy i jak on się odbywa. Lub się nie odbywa. I na jak wiele rzeczy to wpływa. Ale po kolei.
Sobota
Do Jastarni przyjechaliśmy w sobotę. Szybki plażing, z plaży telefon do szkółki kite’owej:
"Dziś nie wieje, jutro po południu ma wiać, będziemy dzwonić rano, wpisuję Cię na cały tydzień na 15, wtedy wieje najlepiej."
No ok, czyli reszta dnia pod znakiem rodzinnych wakacji 🙂
Więc podsumowując ramowy plan – wygląda to super przewidywalnie, poranki na plaży z rodziną, potem obiad, na 15:00 kurs i wieczory wolne 🙂 fajnie, bardzo ułożone wakacje się szykują 🙂
…o jaki ja byłem naiwny 😉
NIedziela
Rano ponownie plaża, na plaży o 11:30 dostaję sms:
"Hej Marcin! Dziś nie zapowiada się duży wiatr, możemy zaprosić Cię na 17:00 na intro kitesurfingowe, daj znać czy Ci pasuje:) "
Pasowało, dojechałem, intro się odbyło na plaży 🙂 wiatru nie stwierdzono prawie wcale, więc wodę tylko pooglądałem. Prognoza na poniedziałek – niestety flauta. Czyli nie pływamy.
Poniedziałek i wtorek
W poniedziałek, zgodnie z prognozą, nie wiało. Więc plażowanie, gofry, lody, słowem – wakacje nad Bałtykiem 😉
We wtorek, niezgodnie z prognozą TEŻ nie wiało 😉 jak żyć?
A że natura nie znosi próżni – więc wtorek spędziliśmy na rowerze. Z Władysławowa-Chałpowa do Jastarni dojeżdżamy jak codziennie, z rowerami na dachu, i po spacerze, ruszamy. Kierunek Jurata w 4 rowery. Młody (8,5 lat) na 24-calowym, młoda (6+ lat) na 20-calowym.
Dzień wcześniej patrzyliśmy kontrolnie na trasę Jastarnia-Hel-Jastarnia, bo ścieżka rowerowa na Półwyspie Helskim jest niesamowita (górki, dołki, wije się przez las wzdłuż drogi na cypel) pod kątem ewentualnej wycieczki.
Ale 30+ kilometrów w obie strony trochę nas odstraszyło, bo stwierdziliśmy, że młoda nie da jeszcze rady (jak na razie najwięcej zrobiła 22 km). A tu proszę, w połowie trasy na pytanie: “jedziemy dalej?” dziarsko potwierdziła. I nie dość, że dojechała, wróciła, to jeszcze miała siłę i ochotę szaleć 🙂 Screenshot ze Stravy.
Nie dość, że wycieczka się udała, to jeszcze wieczorem dostaję oczekiwaną wiadomość:
"Hej Marcin! jutro wg prognozy wieje cały dzień:) Może chciałbyś zrobić jutro dwie sesje 2 godzinne?
“
Jak nie, jak tak 🙂 rezerwuję sesje w godzinach 11-13 oraz 17-19. W przerwie będzie czas na obiad i plażowanie. Jupi! Jeszcze wieczorem dostaję SMSa z potwierdzeniem:
“Dobry wieczor! Liczymy że będzie jutro dobrze wiało! Wstępnie potwierdzamy zajęcia na 11:00 ze zbiórką w bazie o 10:45.
“
Środa
Rano zwarty i gotowy, dostałem SMSa:
"Hej! Potwierdzamy zajęcia o 11, wieje super! Prosimy o potwierdzenie obecności:) Spotykamy się 10:40 w bazie."
Na tym wyjeździe okazało się, że czas przejazdu trasą Władysławowo-Jastarnia (22 kilometry) w obie strony to funkcja RANDOM. Trwa to między 20 minut a 2h. Każdy kto był kiedykolwiek na Helu w sezonie turystycznym wie, że to idealna ilustracja kanbanowego wąskiego gardła (bottlenecka).
Więc wyjechawszy odpowiednio wcześniej spóźniłem się na zajęcia ^^ Ruszam o 10.10, Google Maps pokazuje 30 minut jazdy, po chwili następuje przeliczenie i hop, 48 minut 🙂 a gdzie tu przebranie się w piankę i skompletowanie całego ekwipunku? Na szczęście, ostatecznie dotarłem.
Jest woda, jest trenerka, jest już rozłożony latawiec – zaczynamy. Pierwsze kroki (?) stawiałem w Zatoce Puckiej, woda płytka, ciepła, można się skupić na nauce. Startujemy latawiec, uczymy się nim kierować, jest fajnie 🙂 Nooo, tylko po 30 minutach warunki się zmieniły, przestało wiać, więc z 2h planowanych zrobiło się 1h15. Plus za to, że trenerka zaproponowała, żeby wtedy zrobić procedurę Rescue. I tak trzeba byłoby to zrobić (coś jak z dokumentacją w projekcie, tylko w projekcie nie zawsze trzeba ;)) ale lepiej to robić jak nie ma wiatru, niż jak jest.
W dodatku zaczęła zbliżać się burza, więc wiatr siadł (w końcu przysłowie “cisza przed burzą” znikąd się nie wzięło ^^). W związku z tym sesja popołudniowa pod znakiem zapytania. Czekamy.
Na szczęście burza zahaczyła zatokę tylko leciutko, i 17:10 przychodzi kolejna wiadomość:
Hej! burza przeszła, przestało padać i wieje, jeśli masz ochotę na zajęcia kitesurfingowe na 17:00 - daj znać :)
Dałem znać 🙂 a że byliśmy wciąż w Jastarni, tym razem obyło się bez niespodzianek. No, może z wyjątkiem tego, że o 18:15 wiatr znów siadł i zrobiłem niecałe 1,5h z zaplanowanych dwóch. Ale umówiłem się na 9 rano na następny dzień, bo “wiać ma super”.
Czwartek
Wstałem o 7, Google Maps pokazuje 21 minut, jest git. Dziś będę na czas. Wysyłam wiadomość do szkoły, czy wieje – ale są otwarci od 9, więc bez odpowiedzi chwilowo. Niezrażony wyszykowałem się i ruszam. W połowie drogi, o 8:33 dostaję SMSa:
Zawrotka na kwaterę – rodzinne śniadanie i wybywamy na kurs deskorolki dla dzieci 🙂 bo w sumie rodzina też na tym wyjeździe była, ale okazało się, że rodzina musiała być równie zwinna, jak nie zwinniejsza ode mnie. Jestem im za to bardzo wdzięczny, choć wyrzuty sumienia były, że się muszą podporządkować pod mój kurs.
Ostatecznie okazało się, że wiatr pojawił się szybciej, zbiórka była o 14:30. Jeszcze dodatkowy bonus – płyniemy na łaszkę 🙂 A że na łaszkę (widać jej lokalizację na mapce poniżej) płynie się szybką motorówką, więc jest dodatkowa frajda.
Dwie pełne godziny szkolenia, w tym ‘body dragi“, “body dragi z deską” oraz nauka zakładania deski. Tematy ogarnięte tak profesjonalnie, na koniec zajęć dostałem okejkę i obietnicę nauki startowania z wody na następnych zajęciach, w piątek.
W dodatku w piątek ma wiać 🙂 co potwierdził SMS ze szkoły kite’a:
hej! prognoza na jutro jest super, ma wiać mocno przy brzegu. Potwierdzamy zajęcia na 13:00, zbiórka 12:40 :)
Piątek
W piątek z samego rana – psikus. Rano wiatr taki, że dziecięcego wiatraczka by nie zakręcił. Czekamy. Wczesnym popołudniem dalej cisza, i dopiero późnym popołudniem okazało się, że ma wiać. A że ja już rodzinnie byłem zaangażowany w parku linowym, to przesunęliśmy termin na sobotę.
Sobota
Sobota to kolejny bezwietrzny poranek i obietnica wiatru o 14 🙂 znów dziecięce deskorolki i kolejne godziny kursu stają się faktem 🙂
Ostatecznie o 14.30 wsiadamy w motorówkę i udaje mi się (a także pozostałym kursantom z zaciągu) wykorzystać efektywnie ostatnie dwie godziny. Wiatr w miarę stabilny, bez szkwałów i dziur wiatrowych, nie za mocny, więc pływałem na latawcu w rozmiarze 15, tzw. “krowie” (slangowe określenie latawców >= 12).
Wisienka na torcie – udało mi się parę razy wystartować latawiec i popłynąć, choć do tzw. “złotego halsu”, czyli długiego, pierwszego ślizgu jeszcze trochę brakło, pewnie z 2-3h, w zależności od wiatru.
Podsumowanie – czyli gadaj o zwinności 😉
Kitesurfing jako zajawka jest niesamowita i bardzo się cieszę, że miałem możliwość spróbować i jednocześnie czuję, że nie jest to mój ostatni kontakt z nim 🙂
Natomiast jak można przeczytać powyżej – moje perypetie pokazują jak bardzo kapryśny jest ten sport i jak wielkiej wytrwałości i elastyczności (zwinności? ^^ Agile na urlopie), zarówno od szkoły jak i kursanta czasem wymaga. Do wypływania miałem 8 godzin i zajęło mi to 8 dni…
Ale te 8 godzin było bardzo wartościowe, a o to przecież chodziło. Nie sztuka w tym, żeby przepalić budżet projektu 😉 na stanie w wodzie i nieudolne startowanie latawca na minimalnym wietrze. Sztuka w tym, żeby zwrot z inwestycji by jak największy.
I dlatego kurczowe trzymanie się grafiku nie wchodziło w grę, i trzeba było dostosowywać plan urlopu do warunków pogodowych, ale także dostępności instruktorów (bo nie tylko ja chciałem się uczyć), warunków drogowych, zajęć dzieci (kurs deskorolki rządzi!), a nawet tak prozaicznych kwestii jak posiłki 🙂
Właściwe zaplanowanie sobie czegokolwiek bez uwzględnienia pierwszeństwa kursu było mega trudne. Ale jak się wzięło na klatę ten fakt (co przyznaję, że nie było łatwe, bo staram się, żeby rodzina była na pierwszym miejscu przed hobby, a tu często musiało być odwrotnie, przynajmniej w pewnych godzinach), to inne elementy układanki zaczęły składać się w całość. Czasem się przestawiały, zmieniały swoje dopasowanie, ale ostatecznie wyszedł z tego elegancki, relaksujący urlop z którego wszyscy jesteśmy zadowoleni, i którego Wam wszystkim życzę 🙂
Pozdrawiam serdecznie,
Marcin
1 comment